Ostatnie chwile w pracy i szybko do domu. Rzeczy spakowane, broń stoi pod wieszakiem. Garnitur do szafy i nareszcie mam na sobie stare myśliwskie ubranie. Trochę stoję w korku na Wisłostradzie i już szosa na wschód. Mińsk Mazowiecki znika za samochodem i obwodnica Siedlec. Gdy mijam Białą Podlaską już myślę tylko o tym gdzie pójdę na księżyc. Piszczac, sklep trochę drobnych zakupów i jestem w Choroszczynce.
Otwieram bramę do kwatery a na podwórku Bronek z leszczynowym kijkiem odgania Cygana, który ujada niemiłosiernie. Bronek wita mnie po swojemu: kurna jo mać panie ta już te warszawiaki wszystko wybili, kto by go nie znał mógł by pomyśleć że on naprawdę tak uważa. Zaglądam do książki, wpisany Wojtek na szóstkę i szesnastkę i nikogo więcej. Wpisuję rewiry dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć, kuszą mnie łąki nad Grabarem. Bezśnieżny koniec listopada ale za to prawie pełnia no i huczka.
Zbliża się noc, już czas. Ubieram się ciepło bo mam zamiar trochę posiedzieć przy naszym poletku z kukurydzą. Powinny tam się pokazać dziki. Gdy zjeżdżam z szosy zatrzymuję samochód i sprawdzam wiatr, wieje z północy czyli na ambonie siedzieć nie można bo wiatr prosto na dziczy weksel.
Zajeżdżam od strony Zabłocia , biorę broń, lornetkę i koc, ruszam od południa, drogą wzdłuż lasu w stronę poletka. Księżyc bladym światłem srebrzy kukurydzisko. Na skraju pola przy krzaku wierzby rozkładam koc i układam się na nim wygodnie. Kniejówka pod ręką lornetka obok. Po jakimś czasie zmieniam pozycję, nic się nie dzieje, zaczyna mnie morzyć sen. Po godzinie z lasu wychodzą bezszelestnie cztery sarny i wygrzebując z pod łęcin kaczany spokojnie żerują. Mijają długie minuty odmierzane przesuwającym się cieniem rzucanym przez światło księżyca. Gdzieś za plecami pęka gałąź, po chwili jeszcze raz.
Nareszcie, doczekałem się.
Przeszywa mnie dreszcz z zimna a może z emocji. Cicho siadam, na kolanach kładę odbezpieczoną broń. Z lewej strony za krzakami pojawia się czarna plama. Duży dzik jest tak blisko że nawet nie mogę drgnąć. Widzę wyraźnie jego mocną sylwetkę z napięciem węszącą i nasłuchującą w stronę poletka. Po trwającej bez końca chwili dzik rusza do przodu.
Zatrzymuje się o kilka kroków od mojego stanowiska. Obserwuję go z pod przymkniętych powiek, przeprowadzam niewidzialną linię między wylotem lufy a dzikiem, kula powinna trafić na komorę. Zwierz odwraca gwizd w moją stronę i widzę wyraĽnie jego całkiem spore lśniące w księżycu szable. W sekundzie odyniec napina mięśnie i skacze jednocześnie zwalniam spust kniejówki leżącej na kolanach. Kilkumetrowy sus, dzik odbija się niebezpiecznie blisko moich nóg i prawie przelatując nade mną znika za krzakami. Ogłuszony hukiem prawie nie słyszę łamania gałęzi za uchodzącym zwierzem. Muszę ochłonąć tak bliskie spotkania nie zdarzają się często. Sprawdzam miejsce strzału, nic. Idę po śladach zerwań kilkanaście metrów, nie znajduję farby, a dalej nad rowem, który oddziela las od zarośniętej krzakami łąki, trop ginie całkowicie. Przez godzinę zataczam coraz większe koła, bez rezultatu. Latarka zaczyna przygasać, myślę że po prostu z kilku kroków z pudłowałem. Na dziś mam dość zabieram manatki i wracam do samochodu.
Jadę do kwatery. Po drodze mam coraz większe wątpliwości, czy w ogóle powinienem strzelać, ale przecież było tak blisko, wylot lufy prawie dotykał dzika. Na miejscu z samochodu wyjmuję wilgotny koc, chcę go przy kuchni wysuszyć. Rozkładam go na ławie i w świetle żarówki widzę na brzegu wyraĽny błotnisty odcisk rapety a obok kilka dużych plam farby.
Jestem zaskoczony. Biorę z torby drugą latarkę i jadę z powrotem, tym razem wiem że on musi tam być.
Dzik leżał w rowie przed łąką kilkanaście metrów od miejsca strzału. Gdyby nie koc pewnie znalazł bym go rano, kiedy już by się do niczego nie nadawał. Od tamtej pory szary sfilcowany,wełniany koc ma specjalne miejsce w moim ekwipunku myśliwskim. Zabieram go ze sobą zawsze, zimą grzeje na ambonach a latem i jesienią chroni przed deszczem. A może od tamtej pory traktuję go jak myśliwski amulet.
Jezioro Śniardwy, sierpień 2008 Jacek Hauler